niedziela, 17 sierpnia 2014

W razie wojny najlepiej wyemigrować do…


W piątek cała Polska na jeden dzień znalazła się w alternatywnym świecie. W tej nowej rzeczywistości naszą armię nagle zaczęto nazywać nowoczesną, zdolną do obrony granic Rzeczpospolitej i przynoszącą nam dumę. Defilada wojskowa zorganizowana z okazji święta Wojska Polskiego miała pokazać nasz potencjał i rzeczywistą siłę, na widok której prezydentowi Komorowskiemu łzy same napływały do oczu (ze wzruszenia, rzecz jasna). Każdy, kto przez ostatnie lata choćby pobieżnie śledził wieści dotyczące spraw związanych z armią, teraz musiał solidnie przemywać własne uszy, by mieć pewność, że naprawdę słyszy te wszystkie laurki kierowane pod adresem Polskich Sił Zbrojnych. Oto bowiem na dwadzieścia cztery godziny w medialnym przekazie staliśmy się nieomal militarną potęgą. Piękna bajka trwała kilkanaście godzin i choć nikt z nas nie wierzył w jej prawdziwość, to i tak miło było choć na chwilę zapomnieć o smutnej prawdzie.


Jak Polacy zapatrują się na wojnę z Rosją? By to zobrazować, posłużmy się przykładem z historii:

Cofnijmy się na chwilę w czasie i przyjrzyjmy się sytuacji Polski we wrześniu 1939 roku. Słusznie dziś uczą w szkołach, iż wtedy to polscy żołnierze stanęli do nierównej walki z niemieckimi hordami. Problem w tym, że owa dysproporcja sił dla ówczesnej ludności cywilnej wcale czymś tak oczywistym nie była. Co więcej, skalę łomotu jaki sprawili nam Niemcy, wielu Polaków przyjęło z autentycznym niedowierzaniem. Przez lata bowiem społeczeństwo przekonywano o militarnej potędze II RP, dlatego konfrontacja z rzeczywistością musiała prowadzić do bolesnego przebudzenia.   

W tym aspekcie właśnie ujawnia się jedna z podstawowych różnic między nastawieniem Polaków w roku 1939, a obecnie. Wtedy tak spektakularna klęska szokowała, teraz zaś – w przypadku militarnej interwencji Rosjan - z zaskoczeniem przyjęto by każdy inny wynik prócz… błyskawicznego zaorania naszych Sił Zbrojnych.

W skrócie: jak zwykle przeszliśmy ze skrajności w skrajność.

Siewcy defetyzmu

Podobno we wszelkich możliwych badaniach dotyczących tego, którą z instytucji darzymy największym zaufaniem, wojsko znajduje się zawsze w czołówce najbardziej szanowanych organizacji. Żołnierzy cenimy i podziwiamy, bo i bronią ojczyzny z narażeniem własnego życia, pomogą w razie powodzi, no i poza tym za mundurem panny sznurem i takie tam. Jednocześnie nie wierzymy, że ta sama armia polska jest w stanie w jakikolwiek sposób stawić opór Rosjanom. Dlaczego?

Odkąd tylko Rosjanie zaanektowali Krym, wciąż słyszę, jak w beznadziejnej sytuacji znajdziemy się w przypadku otwartego konfliktu zbrojnego z naszym wschodnim sąsiadem. Generał Waldemar Skrzypczak – były wiceminister obrony i Dowódca Wojsk Lądowych – wieszczył w jednym z programów publicystycznych, że Rosjanom zajęłoby góra trzy dni dotarcie do Warszawy. Dzisiaj kolejny publicysta przekonywał, że polskie siły powietrzne i obrona przeciwlotnicza są tak żenująco słabe, iż właściwie można nam nad głowami przeprowadzać nalot za nalotem, a i tak nie będziemy w stanie się w żaden sposób obronić. Żołnierzy mamy niewielu, bo reformę znoszącą obowiązek powszechnego poboru przeprowadzono zbyt szybko, źle i w ogóle byle jak. Co gorsza, od wielu lat organizowanie przetargów na zakup nowego sprzętu służy wyłącznie przykryciu korupcyjnych praktyk i bogaceniu się na nich wąskiej grupy generałów i innych wysoko postawionych wojskowych.  

Tak właśnie mniej więcej przedstawia się obraz Polskich Sił Zbrojnych we wszystkie pozostałe dni w roku, wyłączając 15 sierpnia. Bieda, nędza i przekonanie, że zanim wojna na dobre się zacznie, my już dawno będziemy rozłożeni i rozbrojeni. Na dodatek nie powinniśmy specjalnie liczyć na pomoc z Zachodu, bo NATO sojuszem wojskowym jest tylko z nazwy, a gdyby przyszło co do czego, jego członkowie będą za wszelką cenę próbowali się wykręcić z angażowania własnej armii w całą tę hecę.

No po prostu przerąbane na całości.

Najśmieszniejsze jednak jest to, że te same osoby, które nasz los widzą w tak ciemnych barwach, oburzają się przy tym, iż tak wielu Polaków skłonnych by było do spakowania siebie i swojej rodziny i ucieczki byle dalej od tego wszystkiego.

Przyjedź mamo na mój pogrzeb

Nie lubię zwrotu „oddać życie za ojczyznę”. Jak dla mnie jest to dość niefortunny skrót myślowy, którego stosowanie przynosi obecnie więcej szkód, niż korzyści. Odczytując go zbyt dosłownie, odbiorca może odnieść wrażenie, iż obowiązkiem każdego Polaka jest gotowość do położenia głowy na pieńku i czekania na cios siekierą, niezależnie od tego, czy taka ofiara ma sens, czy też nie. Tymczasem rolą polskiego patrioty jest przede wszystkim walka o obronę granic swojego kraju. Jednocześnie ktoś taki godzi się z możliwością utraty życia, wiedząc jednak, że jego śmierć – a także innych żołnierzy - może przyczynić się do zwycięstwa Polski. Siewcy defetyzmu uparcie dążą do tego, by to ta pierwsza definicja stała się powszechnie obowiązującą. Jak inaczej interpretować to, iż z jednej strony skazują wojsko polskie na natychmiastowe rozwalcowanie, a z drugiej żądają ochoczego wysyłania Polaków na front?

No to co, powinniśmy w takim razie wrócić do praktyk z czasów końcówki II RP i zamydlać obywatelom oczy? Oczywiście, że nie. Wymuszanie zmian systemowych i dążenie do poprawy obronności Polski w każdy możliwy sposób są działaniami jak najbardziej słusznymi. Dlaczego jednak w przeddzień możliwej wojny robi się wszystko, by Polacy zyskali przekonanie, że nie idą walczyć, lecz ginąć?

W ten sposób można płynnie przejść do tematu samej idei bicia się o ojczyznę, poświęcenia i rozprawienia się z mitami dotyczącymi tego, jak to kiedyś wychowywaliśmy gotowych do ofiary patriotów, a teraz to tylko hedonizm, lewactwo i tchórzostwo. To już jednak są rozważania na inny dzień.

Jeśli zaś chodzi o tytuł dzisiejszego wpisu, to jego zakończenie brzmi: do Rosji. Nie od dziś wiadomo, że najciemniej jest pod latarnią.  

Zwykły Człowiek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz