W piątek cała
Polska na jeden dzień znalazła się w alternatywnym świecie. W tej nowej
rzeczywistości naszą armię nagle zaczęto nazywać nowoczesną, zdolną do obrony
granic Rzeczpospolitej i przynoszącą nam dumę. Defilada wojskowa zorganizowana
z okazji święta Wojska Polskiego miała pokazać nasz potencjał i rzeczywistą
siłę, na widok której prezydentowi Komorowskiemu łzy same napływały do oczu (ze
wzruszenia, rzecz jasna). Każdy, kto przez ostatnie lata choćby pobieżnie
śledził wieści dotyczące spraw związanych z armią, teraz musiał solidnie
przemywać własne uszy, by mieć pewność, że naprawdę słyszy te wszystkie laurki
kierowane pod adresem Polskich Sił Zbrojnych. Oto bowiem na dwadzieścia cztery
godziny w medialnym przekazie staliśmy się nieomal militarną potęgą. Piękna
bajka trwała kilkanaście godzin i choć nikt z nas nie wierzył w jej
prawdziwość, to i tak miło było choć na chwilę zapomnieć o smutnej prawdzie.
Jak Polacy zapatrują się na wojnę z Rosją? By to zobrazować, posłużmy się przykładem z historii:
Cofnijmy się
na chwilę w czasie i przyjrzyjmy się sytuacji Polski we wrześniu 1939 roku.
Słusznie dziś uczą w szkołach, iż wtedy to polscy żołnierze stanęli do
nierównej walki z niemieckimi hordami. Problem w tym, że owa dysproporcja sił dla
ówczesnej ludności cywilnej wcale czymś tak oczywistym nie była. Co więcej, skalę
łomotu jaki sprawili nam Niemcy, wielu Polaków przyjęło z autentycznym
niedowierzaniem. Przez lata bowiem społeczeństwo przekonywano o militarnej
potędze II RP, dlatego konfrontacja z rzeczywistością musiała
prowadzić do bolesnego przebudzenia.
W tym aspekcie
właśnie ujawnia się jedna z podstawowych różnic między nastawieniem Polaków w
roku 1939, a obecnie. Wtedy tak spektakularna klęska szokowała, teraz zaś – w przypadku militarnej interwencji Rosjan - z zaskoczeniem
przyjęto by każdy inny wynik prócz… błyskawicznego zaorania naszych Sił
Zbrojnych.
W skrócie: jak
zwykle przeszliśmy ze skrajności w skrajność.
Siewcy defetyzmu
Podobno we
wszelkich możliwych badaniach dotyczących tego, którą z instytucji darzymy
największym zaufaniem, wojsko znajduje się zawsze w czołówce najbardziej
szanowanych organizacji. Żołnierzy cenimy i podziwiamy, bo i bronią ojczyzny z
narażeniem własnego życia, pomogą w razie powodzi, no i poza tym za mundurem panny sznurem i takie tam.
Jednocześnie nie wierzymy, że ta sama armia polska jest w stanie w jakikolwiek
sposób stawić opór Rosjanom. Dlaczego?
Odkąd tylko
Rosjanie zaanektowali Krym, wciąż słyszę, jak w beznadziejnej sytuacji
znajdziemy się w przypadku otwartego konfliktu zbrojnego z naszym wschodnim
sąsiadem. Generał Waldemar Skrzypczak – były wiceminister obrony i Dowódca
Wojsk Lądowych – wieszczył w jednym z programów publicystycznych, że Rosjanom
zajęłoby góra trzy dni dotarcie do Warszawy. Dzisiaj kolejny publicysta
przekonywał, że polskie siły powietrzne i obrona przeciwlotnicza są tak
żenująco słabe, iż właściwie można nam nad głowami przeprowadzać nalot za
nalotem, a i tak nie będziemy w stanie się w żaden sposób obronić. Żołnierzy
mamy niewielu, bo reformę znoszącą obowiązek powszechnego poboru przeprowadzono
zbyt szybko, źle i w ogóle byle jak. Co gorsza, od wielu lat organizowanie
przetargów na zakup nowego sprzętu służy wyłącznie przykryciu korupcyjnych
praktyk i bogaceniu się na nich wąskiej grupy generałów i innych wysoko
postawionych wojskowych.
Tak właśnie
mniej więcej przedstawia się obraz Polskich Sił Zbrojnych we wszystkie
pozostałe dni w roku, wyłączając 15 sierpnia. Bieda, nędza i przekonanie, że
zanim wojna na dobre się zacznie, my już dawno będziemy rozłożeni i rozbrojeni.
Na dodatek nie powinniśmy specjalnie liczyć na pomoc z Zachodu, bo NATO
sojuszem wojskowym jest tylko z nazwy, a gdyby przyszło co do czego, jego
członkowie będą za wszelką cenę próbowali się wykręcić z angażowania własnej
armii w całą tę hecę.
No po prostu
przerąbane na całości.
Najśmieszniejsze
jednak jest to, że te same osoby, które nasz los widzą w tak ciemnych barwach,
oburzają się przy tym, iż tak wielu Polaków skłonnych by było do spakowania
siebie i swojej rodziny i ucieczki byle dalej od tego wszystkiego.
Przyjedź mamo na mój pogrzeb
Nie lubię
zwrotu „oddać życie za ojczyznę”. Jak dla mnie jest to dość niefortunny skrót
myślowy, którego stosowanie przynosi obecnie więcej szkód, niż korzyści. Odczytując
go zbyt dosłownie, odbiorca może odnieść wrażenie, iż obowiązkiem każdego
Polaka jest gotowość do położenia głowy na pieńku i czekania na cios siekierą,
niezależnie od tego, czy taka ofiara ma sens, czy też nie. Tymczasem rolą
polskiego patrioty jest przede wszystkim walka o obronę granic swojego kraju.
Jednocześnie ktoś taki godzi się z możliwością utraty życia, wiedząc jednak, że
jego śmierć – a także innych żołnierzy - może przyczynić się do zwycięstwa
Polski. Siewcy defetyzmu uparcie dążą do tego,
by to ta pierwsza definicja stała się powszechnie obowiązującą. Jak inaczej
interpretować to, iż z jednej strony skazują wojsko polskie na natychmiastowe
rozwalcowanie, a z drugiej żądają ochoczego wysyłania Polaków na front?
No to co,
powinniśmy w takim razie wrócić do praktyk z czasów końcówki II RP i zamydlać obywatelom oczy? Oczywiście, że nie. Wymuszanie
zmian systemowych i dążenie do poprawy obronności Polski w każdy możliwy sposób
są działaniami jak najbardziej słusznymi. Dlaczego jednak w przeddzień możliwej
wojny robi się wszystko, by Polacy zyskali przekonanie, że nie idą walczyć, lecz ginąć?
W ten sposób
można płynnie przejść do tematu samej idei bicia się o ojczyznę, poświęcenia i
rozprawienia się z mitami dotyczącymi tego, jak to kiedyś wychowywaliśmy
gotowych do ofiary patriotów, a teraz to tylko hedonizm, lewactwo i tchórzostwo.
To już jednak są rozważania na inny dzień.
Jeśli zaś
chodzi o tytuł dzisiejszego wpisu, to jego zakończenie brzmi: do Rosji. Nie od
dziś wiadomo, że najciemniej jest pod latarnią.
Zwykły
Człowiek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz