Panowie i panie z ZUS-u to jednak mają przerąbane. Za
co by się nie zabrali i tak zawsze będzie źle. Co więcej, nawet gdyby ZUS-owscy
urzędnicy wzięli sobie tę uwagę do serca i zaprzestali jakichkolwiek działań,
po kraju poniosłoby się zaraz głośne zawodzenie: lenie! Cóż więc w takiej
sytuacji począć, gdy każdy wybór prowadzi do wzbudzania złości wśród ludu?
Rozwiązania są dwa: skoczyć w przepaść albo przestać przejmować się krytyką. Wszyscy
doskonale wiemy, którą z tych opcji wybrał Zakład Ubezpieczeń Społecznych.
Podobno ostatnimi czasy ZUS zrobił parę nalotów, m.
in. na firmę TNS Polska. Pod lupę zostały wzięte zawierane z pracownikami umowy
o dzieło. Zarzut formułowany przez kontrolerów wygląda następująco: pracodawca przedkładał
pracobiorcy do podpisania umowę o dzieło (z której nie płaci się składki emerytalnej), później zaś taką osobę
i tak traktowano jak zwykłego, etatowego pracownika i takie też
obowiązki musiała ona wykonywać.
ZUS
uznał, że takie postępowanie jest niezgodne z prawem i zażądał uregulowania
zaległych składek, które się przez ten czas nagromadziły. Rwetes podniósł się niesamowity,
pojawiły się nawet głosy, że to nie kryzys stanowi największe zagrożenia dla
przedsiębiorców, lecz właśnie okradający uczciwych ludzi ZUS. Tymczasem za całą
akcję ZUS-owi należą się… pochwały. Niestety w naszym kraju coraz więcej osób
stawia sobie za wzór Włochy, gdzie unikanie płacenia podatków i walka z
urzędami uchodzi za sport narodowy i powód do chluby.
Najgorsze
jest to, że jak zwykle w całej sprawie ignoruje się dobro samego pracownika.
ZUS-owi rzecz jasna nie zależy na poprawie warunków pracy zwykłego człowieka,
lecz wyłącznie na forsie, jaką może wyciągnąć z kolejnych składek. Dopóki więc
kasa w ZUS-owskich zapiskach się zgadza, dopóty los przeciętnego obywatela
państwowych urzędników nie interesuje.
No
dobrze, skąd jednak wniosek, że pracobiorca zatrudniony na umowę-zlecenie, lub
umowę o pracę, w ostatecznym rozrachunku traci na tym? Skąd wzięła się czarna legenda umów
cywilnoprawnych? Ano z tego, iż
ich pierwotne przeznaczenie zostało całkowicie wypaczone. Mechanizmy, które miały służyć
pomocy i aktywizacji zawodowej niektórych grup społecznych, zaczęto nadużywać i
wykorzystywać do cięcia kosztów. Na umowach cywilnoprawnych skorzystać
mieli studenci, pracownicy najmowani do prac sezonowych, dziennikarscy „wolni
strzelcy”, czy wiele innych osób, które niekoniecznie chciały – lub nie mogły -
wchodzić z danymi firmami w stały związek. W praktyce jednak „śmieciówkami” zaczęto po prostu zastępować w firmach etaty. Tam, gdzie wcześniej pracobiorca dostałby
umowę o pracę, teraz musi zadowolić się właśnie „śmieciówką”.
Najlepszy dowcip na świecie
Kiedyś usłyszałem wyborny dowcip o tym, że umowy
cywilnoprawne tak naprawdę służą dobru pracownika. Dzięki takim formom
zatrudnienia pracobiorca nie jest tak sztywno związany z daną firmą, może w
sposób elastyczny ustalać godziny pracy, wziąć kilka dodatkowych zleceń, a co
najlepsze, przez to, że nie musi opłacać składki do ZUS-u, jego wypłata jest o
wiele większa.
Doprawdy,
śmiechu co niemiara. Problem w tym, że wymienione wyżej zalety umów
cywilnoprawnych dotyczą wąskiego grona specjalistów, dla których bycie „wolnymi
strzelcami” faktycznie jest bardziej opłacalne. Reszta zaś na całej imprezie głównie traci.
„Uelastycznienie czasu pracy” służy
przede wszystkim pracodawcy, nie pracobiorcy. Odpada problem nadgodzin, kłopotu z ustalaniem grafiku itd. Co ważniejsze, taki pracownik nadal wyrabia w ciągu miesiąca minimum tyle godzin, ile ktoś zatrudniony na etat, ale przy tym szef może dysponować jego czasem wedle własnego uznania.
Trudno
też niektórym pojąć, iż zwykłemu człowiekowi zależy przede wszystkim na
stabilizacji. Umowy cywilnoprawne zaś z całą pewnością jej nie służą. Tak,
wiem, to nie te czasy, gdzie dało się przepracować całe życie w jednej fabryce,
jednak oczekiwać od ludzi, że z uśmiechem na ustach przyjmą fakt, iż przyjdzie
im wielokrotnie, być może nawet dziesiątki razy zmieniać zawód i branżę, to po
prostu zwykłe draństwo. Każdy z nas potrzebuje choć minimalnego poczucia
bezpieczeństwa, a brak okresu wypowiedzenia, czy możliwości uzyskania odprawy
nie przyczyniają się ku temu. Dodatkowo osobie zatrudnionej na umowę-zlecenie
nie przysługuje ani urlop, ani chorobowe, a czas spędzony w danej firmie nie
uprawnia do złożenia wniosku w Urzędzie Pracy o zasiłek.
Wreszcie
sprawa najważniejsza: kasa. Owszem, pracodawca w tym wypadku ponosi mniejsze
koszta, ale przeważnie w żaden sposób nie przekłada się to na pensje
pracownika. Naprawdę, popytajcie waszych znajomych pracujących w barach,
kawiarniach, sklepach i tym podobnych miejscach, jak wygląda kwestia zarobków. To
właśnie umowy cywilnoprawne pokazują, jak bardzo kłamliwy jest mit „gdyby nie
składki i wszelkie daniny na państwo, przedsiębiorcy płaciliby swoim podwładnym
o wiele więcej niż obecnie”.
Strachy na lachy
Oczywiście zaraz podniesie się larum, że atakiem na umowy cywilnoprawne uniemożliwia się przedsiębiorcom dania biednym ludziom pracy. Nie będę się na ten temat teraz rozpisywać, polecam jeden z moich
poprzednich wpisów, gdzie dość szeroko
opisywałem swój stosunek do straszenia ludzi w ten sposób.
Dyskusja o
„śmieciówkach” raz jeszcze pokazuje, jak traktuje się w Polsce zwykłych ludzi.
Rząd w walce z umowami „śmieciowymi” widzi przede wszystkim okazję do
dodatkowego zarobku, reszta zaś kompletnie go nie interesuje. Dla mnie zaś sprawa
jest jasna. Urzędnicy i pracodawcy dbają przede wszystkim o swoje interesy,
dlaczego więc pracownicy mieliby postępować inaczej? Już teraz większość
ekspertów jest zgodna, iż w skutek migracji i niżu demograficznego niedługo to
pracobiorcy będą dyktować warunki na rynku. I co wtedy, też będzie się nas
karmić bajkami o konieczności poświęcenia?
Nadal
będziemy słuchać, że mamy stulić pyski i cieszyć się, że w ogóle ktoś chce nas
zatrudniać?
Zwykły Człowiek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz