wtorek, 12 sierpnia 2014

Poszukiwacze zaginionej składki



Panowie i panie z ZUS-u to jednak mają przerąbane. Za co by się nie zabrali i tak zawsze będzie źle. Co więcej, nawet gdyby ZUS-owscy urzędnicy wzięli sobie tę uwagę do serca i zaprzestali jakichkolwiek działań, po kraju poniosłoby się zaraz głośne zawodzenie: lenie! Cóż więc w takiej sytuacji począć, gdy każdy wybór prowadzi do wzbudzania złości wśród ludu? Rozwiązania są dwa: skoczyć w przepaść albo przestać przejmować się krytyką. Wszyscy doskonale wiemy, którą z tych opcji wybrał Zakład Ubezpieczeń Społecznych.

Podobno ostatnimi czasy ZUS zrobił parę nalotów, m. in. na firmę TNS Polska. Pod lupę zostały wzięte zawierane z pracownikami umowy o dzieło. Zarzut formułowany przez kontrolerów wygląda następująco: pracodawca przedkładał pracobiorcy do podpisania umowę o dzieło (z której nie płaci się składki emerytalnej), później zaś taką osobę  i tak traktowano jak zwykłego, etatowego pracownika i takie też obowiązki musiała ona wykonywać.

ZUS uznał, że takie postępowanie jest niezgodne z prawem i zażądał uregulowania zaległych składek, które się przez ten czas nagromadziły. Rwetes podniósł się niesamowity, pojawiły się nawet głosy, że to nie kryzys stanowi największe zagrożenia dla przedsiębiorców, lecz właśnie okradający uczciwych ludzi ZUS. Tymczasem za całą akcję ZUS-owi należą się… pochwały. Niestety w naszym kraju coraz więcej osób stawia sobie za wzór Włochy, gdzie unikanie płacenia podatków i walka z urzędami uchodzi za sport narodowy i powód do chluby.

Najgorsze jest to, że jak zwykle w całej sprawie ignoruje się dobro samego pracownika. ZUS-owi rzecz jasna nie zależy na poprawie warunków pracy zwykłego człowieka, lecz wyłącznie na forsie, jaką może wyciągnąć z kolejnych składek. Dopóki więc kasa w ZUS-owskich zapiskach się zgadza, dopóty los przeciętnego obywatela państwowych urzędników nie interesuje.

No dobrze, skąd jednak wniosek, że pracobiorca zatrudniony na umowę-zlecenie, lub umowę o pracę, w ostatecznym rozrachunku traci na tym? Skąd wzięła się czarna legenda umów cywilnoprawnych? Ano z tego, iż ich pierwotne przeznaczenie zostało całkowicie wypaczone. Mechanizmy, które miały służyć pomocy i aktywizacji zawodowej niektórych grup społecznych, zaczęto nadużywać i wykorzystywać do cięcia kosztów. Na umowach cywilnoprawnych skorzystać mieli studenci, pracownicy najmowani do prac sezonowych, dziennikarscy „wolni strzelcy”, czy wiele innych osób, które niekoniecznie chciały lub nie mogły - wchodzić z danymi firmami w stały związek. W praktyce jednak „śmieciówkami zaczęto po prostu zastępować w firmach etaty. Tam, gdzie wcześniej pracobiorca dostałby umowę o pracę, teraz musi zadowolić się właśnie „śmieciówką”.

Najlepszy dowcip na świecie

Kiedyś usłyszałem wyborny dowcip o tym, że umowy cywilnoprawne tak naprawdę służą dobru pracownika. Dzięki takim formom zatrudnienia pracobiorca nie jest tak sztywno związany z daną firmą, może w sposób elastyczny ustalać godziny pracy, wziąć kilka dodatkowych zleceń, a co najlepsze, przez to, że nie musi opłacać składki do ZUS-u, jego wypłata jest o wiele większa.

Doprawdy, śmiechu co niemiara. Problem w tym, że wymienione wyżej zalety umów cywilnoprawnych dotyczą wąskiego grona specjalistów, dla których bycie „wolnymi strzelcami” faktycznie jest bardziej opłacalne. Reszta zaś na całej imprezie głównie traci.

Uelastycznienie czasu pracy” służy przede wszystkim pracodawcy, nie pracobiorcy. Odpada problem nadgodzin, kłopotu z ustalaniem grafiku itd. Co ważniejsze, taki pracownik nadal wyrabia w ciągu miesiąca minimum tyle godzin, ile ktoś zatrudniony na etat, ale przy tym szef może dysponować jego czasem wedle własnego uznania.

Trudno też niektórym pojąć, iż zwykłemu człowiekowi zależy przede wszystkim na stabilizacji. Umowy cywilnoprawne zaś z całą pewnością jej nie służą. Tak, wiem, to nie te czasy, gdzie dało się przepracować całe życie w jednej fabryce, jednak oczekiwać od ludzi, że z uśmiechem na ustach przyjmą fakt, iż przyjdzie im wielokrotnie, być może nawet dziesiątki razy zmieniać zawód i branżę, to po prostu zwykłe draństwo. Każdy z nas potrzebuje choć minimalnego poczucia bezpieczeństwa, a brak okresu wypowiedzenia, czy możliwości uzyskania odprawy nie przyczyniają się ku temu. Dodatkowo osobie zatrudnionej na umowę-zlecenie nie przysługuje ani urlop, ani chorobowe, a czas spędzony w danej firmie nie uprawnia do złożenia wniosku w Urzędzie Pracy o zasiłek.

Wreszcie sprawa najważniejsza: kasa. Owszem, pracodawca w tym wypadku ponosi mniejsze koszta, ale przeważnie w żaden sposób nie przekłada się to na pensje pracownika. Naprawdę, popytajcie waszych znajomych pracujących w barach, kawiarniach, sklepach i tym podobnych miejscach, jak wygląda kwestia zarobków. To właśnie umowy cywilnoprawne pokazują, jak bardzo kłamliwy jest mit „gdyby nie składki i wszelkie daniny na państwo, przedsiębiorcy płaciliby swoim podwładnym o wiele więcej niż obecnie”.

Strachy na lachy

Oczywiście zaraz podniesie się larum, że atakiem na umowy cywilnoprawne uniemożliwia się przedsiębiorcom dania biednym ludziom pracy. Nie będę się na ten temat teraz rozpisywać, polecam jeden z moich poprzednich wpisów, gdzie dość szeroko opisywałem swój stosunek do straszenia ludzi w ten sposób.

Dyskusja o „śmieciówkach” raz jeszcze pokazuje, jak traktuje się w Polsce zwykłych ludzi. Rząd w walce z umowami „śmieciowymi” widzi przede wszystkim okazję do dodatkowego zarobku, reszta zaś kompletnie go nie interesuje. Dla mnie zaś sprawa jest jasna. Urzędnicy i pracodawcy dbają przede wszystkim o swoje interesy, dlaczego więc pracownicy mieliby postępować inaczej? Już teraz większość ekspertów jest zgodna, iż w skutek migracji i niżu demograficznego niedługo to pracobiorcy będą dyktować warunki na rynku. I co wtedy, też będzie się nas karmić bajkami o konieczności poświęcenia?

Nadal będziemy słuchać, że mamy stulić pyski i cieszyć się, że w ogóle ktoś chce nas zatrudniać?

Zwykły Człowiek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz