piątek, 21 listopada 2014

Witając wujaszka K. Cyka



Miałem nie iść na te wybory, jednak absurdalne poczucie obowiązku jak zwykle doprowadziło do tego, iż złamałem własne postanowienie. Poszedłem, zagłosowałem i... I tak, teraz wychodzi na to, że zachowałem się jak frajer. "Gazeta Wyborcza" puszcza wesołe filmiki o tym, jak to tylko idioci nie chodzą na wybory, wszyscy biadolą nad niską frekwencją, a koniec końców to właśnie ci, którzy pofatygowali się oddać głos, wychodzą na największych przegranych, z powyborczym kacem jak stąd do Mińska. Jak zwykle zresztą.  

Wszyscy doskonale wiemy, co się odbywa w naszym kraju od kilku dni. Jeśli do tej chwili ktoś jeszcze wierzył w troskę polityków, prawników, wszelkiej maści ekspertów i dziennikarzy nad losem ojczyzny i jej obywateli, może przestać się łudzić.

Bez zbędnych wstępów przejdźmy więc do przedstawienia listy "zasług":

Dlaczego zawiódł mainstream

Jaki komunikat płynie od tzw. "mainstreamu"? Są pewne nieprawidłowości, zaniedbania, ale wpływu na wynik wyborów nie ma to prawie żadnego, zresztą jakby co, zawsze można raz jeszcze ręcznie przeliczyć karty do głosowania.

Inaczej rzecz ujmując: kupiono za pieniądze podatników system, który nie działa i właściwie wiele osób od samego początku wiedziało, że działać nie ma prawa? Krajowe Biuro Wybiorcze - instytucja zatrudniająca kilkaset osób na etat, które nie wykonują innych funkcji prócz tej, by raz na jakiś czas zorganizować w kraju wybory - po tylu latach działalności nie potrafi przeprowadzić przetargu? Przez kilka dni panuje burdel organizacyjny i informacyjny? PKW podaje wyniki cząstkowe - by zaraz później zamilknąć na wiele godzin - według których PSL gromi wszystkich jak leci, choć wiadomo, że coś takiego doprowadzi do wielkiej awantury?

I co z tego? Jeżeli istnieje spora szansa, że jednak wyniki nie zostały sfałszowane, to kto by się w ogóle przejmował szczegółami? Dojechaliśmy? Dojechaliśmy.

Cała ta obrona świętej, błogosławionej przez samego prezydenta Komorowskiego rzekomej stabilizacji przypomina mi dyskusje o autostradach w Polsce. Są? No są. Że wybudowane drogo, o wiele drożej, niż zakładano? Że zbankrutowało przy tym wiele firm, a nieprawidłowościami powstałymi przez te wszystkie lata zajmuje się CBA? No trudno, bywa.

Teraz słyszę na dodatek, iż PKW i KBW same są sobie winne, bo generalnie reszta państwa jest spoko, tylko tu wydarzył się drobny problem. I tak to wygląda prawie zawsze. Każdą aferę rozpatruje się osobno, bez spojrzenia na całość. Na kolei burdel? No tak, zapanować nad tym trudna rzecz, potrzeba na to czasu. Sądownictwo leży i kwiczy? Ojoj, władza sądownicza musi być niezależna. Remonty przeprowadzana w polskich miastach prawie zawsze prowadzą do chaosu i frustracji mieszkańców? Och, ci niedobrzy samorządowcy, ale co rząd ma do tego?  

I tak jak połączy się te wszystkie "jednostkowe" wypadki, to okaże się, że jednak prawie wszystko jest tu do dupy. Oczywiście rząd i partia rządząca za to nie odpowiada, bo ona w ogóle odpowiada za mało co. Ale do wypinania piersi po ordery, chwalenia się, jak to uchronili Polskę przed kryzysem, to cała ta śmieszna ekipa jest pierwsza.

O zachowaniu takich osób jak pani redaktor Olejnik nawet już nie wspomnę. Widziałem kilka jej programów z ostatnich dni i na usta ciśnie się tylko jedno słowo: żenada. Wystarczy wspomnieć, iż według ciebie nie wszystko było OK przy tych wyborach i zaraz rozlega się krzyk: czyli co, sfałszowane? A kto w takim razie je sfałszował? Czy pan się dobrze czuje? I tak bez przerwy. Mechanizm dobrze znany, bo przy aferze związanej ze Smoleńskiej było podobnie. Jeśli nie podoba ci się coś w tej sprawie, z automatu musisz być zwolennikiem teorii zamachu.

Dlaczego zawiodła opozycja

Wiadomo, jakby Kaczyński nie powiedział, że w sumie to skala nieprawidłowości przy tych wyborach była przytłaczająca, to zaraz wszyscy rzuciliby się na niego zawodząc, iż wygrał i od razu spiskowe teorie przestały go obchodzić. Jednak szopka, jaką prezes PiS rozpętał razem z Leszkiem Millerem, to szczyt obłudy.     

Gowin? Masakra. Dobrze to podsumował Marek Migalski, zauważając, iż Gowin co kilka godzin zapalał się do kolejnych bzdurnych pomysłów, z których każdy kolejny był głupszy od poprzedniego. To ma niby być były minister sprawiedliwości, polityk rzekomo poważny i odpowiedzialny? Nie wspominając już o tym, jak nagle zaczął być traktowany przez działaczy prawicowych lider SLD, czyli pan Miller. Tak, ten sam Miller, który zarzucał Prawu i Sprawiedliwości zamordowanie Barbary Blidy, prześladowanie lewicy i wprowadzenie terroru na polskie ulice. Tak, ten sam Miller od afery Rywina i pożyczki moskiewskiej. Wiecie, jak się teraz do niego zwracają prawicowcy od Kaczyńskiego? "Były premier Leszek Miller powiedział....", "stwierdził tak również były premier, pan Leszek Miller", "nasze zdanie podziela również były premier, pan Leszek Miller". Pełen szacunek, dawny aparatczyk i karierowicz w ciągu dwóch, trzech dni przemienił się w autorytet i osobę godną wysłuchania.

No jaja na całego.

Co więcej, nagle okazuje się, iż w kraju są partie, które po prostu nie mogą wygrać wyborów. Gdyby nawet doszło do powtórnego przeliczenia głosów, a każda karta zostałaby prześwietlona na wylot i koniec końców to nadal PSL byłby górą, nikt by w to nie uwierzył. Dlaczego? Bo nie i do widzenia. Bo nigdy nie miał tak dobrego wyboru i też żaden sondaż tego nie przewidział.

Zresztą o samych sondażach też warto wspomnieć. Gdy pojawiły się pierwsze głosy, iż PiS jednak może nie być na pierwszym miejscu, coraz częściej zaczął się pojawiać argument, że przecież absurdem było ogłaszanie zwycięzcy na podstawie badań IPSOSU. OK, racja, tylko jakoś przez wiele lat nikomu to nie przeszkadzało. Zawsze po zakończeniu ciszy wyborczej pojawiały się sondaże różnych firm i nikt nigdy z nimi nie walczył. Dopiero teraz nagle wszystkich oświeciło w tej sprawie.

Czy zawiedli obywatele?  

Generalnie jestem prostym, średnio rozgarniętym facetem, który może nie należy do najgłupszych, ale na pewno nie grozi mi kariera wybitnego intelektualisty. Dlatego zawsze starałem się bronić zwykłych ludzi przed nazywaniem ich szarą, tępą masą. Mimo to akcja, jaka rozegrała się wokół osławionych już "książeczek", każe mi zwątpić w przyszłość tego narodu.

Zawsze uważałem też, iż głosy nieważne nie są efektem głupoty obywateli lub fałszerstwa, lecz świadomym wyborem ludzi, którzy postanowili nie popierać żadnej z dostępnych im partii politycznych. Wciąż więc wierzę, że doniesienia o przyczynie tak wielu źle wypełnionych kart są nieprawdziwe.

Jak mogę na poważnie brać argument, iż ludzie nie wiedzieli, jak oddać ważny głos? Instrukcja PKW wprowadziła ich w błąd, bo zasugerowano w niej, że na każdej karcie należy postawić jeden krzyżyk, a przecież książeczka składała się z kilku, kilkunastu takich kart? Przepraszam bardzo, ale trzeba być skończonym idiotą, by nie zauważyć, iż w nakazie oddania głosu na WSZYSTKIE startujące w wyborach komitet chyba jest coś nie tak, prawda?

Czy świetny wynik PSL-u może być efektem tego, iż wyborcy mieli gdzieś sejmiki wojewódzkie i stawiali krzyżyk na pierwszej stronie (okupowanej właśnie przez ludowców), niezbyt się przejmując, jakiej właściwie partii udzielają swojego poparcia? Temu akurat jestem skłonny dać wiarę, choć świadczy to fatalnie, najgorzej jak tylko się da o osobach, które tak postąpiły. Wszystkich uważasz za złodziei? Oddaj pustą kartkę, albo w ogóle nie idź. Prosta sprawa.  

Podsumowując...

Podsumowując, jest źle. Bardzo źle. Właściwie niemal każdy polityk wypowiadający się o tej sprawie, ma rację gdzieś tak w 30% - pozostała część jego wypowiedzi to bzdury, bezczelne kłamstwa lub odwracanie kota ogonem. Dziennikarze standardowo wyciągają z całej sprawy tylko to, co akurat pasuje im pod polityczną tezę, niezbyt przejmując się resztą. Profesor Andrzej Zoll bez żadnego wstydu broni szefa Krajowego Biura Wyborczego, pana Czaplickiego, przedstawiając go jako świetnego fachowca, bez którego przeprowadzenie jakichkolwiek wyborów w przyszłości w zasadzie jest niemożliwe. Eksperci od bezpieczeństwa informują, iż włamanie na stronę PKW to w sumie żadna tragedia, bo wyniki trzymane są na innych serwerach.

A obywatel? A obywatela wszyscy - powtarzam, WSZYSCY, bez żadnego wyjątku - mają w dupie. Skąd w ogóle wzięła się ta śmieszna myśl, iż wybory są przeprowadzane dla nas?

Dla nas, moi drodzy, w tym państwie nie robi się nic.

Zwykły Człowiek  

środa, 5 listopada 2014

Dlaczego warto wykurzyć młodych z Polski



Siedzenie na tyłku i czekanie na cud określiłbym jako niezbyt trafną strategię życiową. Skoro nie dostajesz każdego dnia setek telefonów od zdesperowanych pracodawców, których jedynym marzeniem jest zatrudnienie tak wspaniałego i wybitnego kandydata, znak to, iż albo musisz obniżyć własne wymagania i pogodzić się z objęciem znacznie mniej prestiżowej posady, lub zrobić coś, co zwiększy twoje szanse na odniesienie sukcesu. Tak, mowa tu o legendarnym już "podnoszeniu własnych kwalifikacji".

Zacznijmy od przytoczenia kilku oczywistych faktów:

Jeśli chcesz dostać dobrą pracę, samo wyższe wykształcenie nic tutaj nie pomoże. Liczą się twarde kompetencje. Pracodawcę interesuje wyłącznie to, co potrafisz, a nie jaką szkołę skończyłeś. Oczywiście postawa "pracuję od 8 do 16" nie przejdzie, musisz wykazywać się poświęceniem i zaangażowaniem. Nie wolno Ci też spocząć na laurach, ciągłe dokształcanie i dążenie do perfekcji to warunek konieczny, by jakiś podrzędny frajerzyna nie wygryzł cię z upragnionej posady.

Proste? Proste. To na co jeszcze czekasz? Idź i zdobywaj nowe umiejętności. Jak? No... Nie wiem. Przeczytaj jakąś książkę, czy coś.

Nie matura, leć chęć szczera...

Dość niedawno pojawiły się badania, wedle których tylko coś koło 10-15% pracodawców zwraca uwagę na wcześniejsze doświadczenie zawodowe potencjalnych pracowników. W domyśle: liczy się wyłącznie to, co umiesz. Oczywiście jest to gigantyczna bzdura, którą obalić można kilkoma kliknięciami myszy. Wystarczy wejść na dowolną stronę z ofertami pracy i znaleźć odpowiednie ogłoszenia. Prawie wszędzie jak byk stoi pierwszy i najważniejszy wymóg: przynajmniej roczne doświadczenie na podobnym stanowisku.

Wyobraźcie sobie bowiem, że staracie się dostać do biura jako asystent/asystentka. Niby jak nabywać samodzielnie kompetencje do takiej fuchy? Wpisywać do CV, iż w domowym ciepełku nauczyliście się segregować pocztę i przy okazji ustalaliście też własnej matce harmonogram zajęć? Skończyliście odpowiedni kurs, dzięki któremu umiecie układać papiery i parzyć pyszną kawę? Nie. Ale jak to? Dlaczego tak? Przecież ja po kursach, ja sam starałem się wszystkiego nauczyć... Cudnie, brawo, tylko co to kogo obchodzi? Jeśli dotychczas nie sprawdziłeś się w prawdziwym boju, to nie ma o czym gadać. Jedyna nadzieja to wybłagać staż i liczyć na to, że po upływie tych kilku miesięcy twoje niewątpliwe walory zostaną wreszcie docenione. Co to jednak ma wspólnego z mitycznym, jakże szlachetnym samodoskonaleniem? W praktyce niewiele, bowiem często jest to nic innego jak podjęcie normalnej pracy za o wiele niższą stawkę i nadzieją, że wkrótce los się odmieni.    

Rola biurwy nie jest jednak najbardziej wymagającą na świecie. Chciałbym więc poznać te inne profesje, których podobno znaleźć można na pęczki, a których zdobycie to wyłącznie kwestia własnego przygotowania i wcześniejszej nauki. No, słucham. Czytałem kiedyś opinię mądrale, który twierdził, iż stał się wybitnym informatykiem tylko i wyłącznie dzięki lekturze kilku książek. Może, nie wiem, nie znam się. Jednak wątpię, by w wielu dziedzinach dało się tak zrobić.

Być najgorszym z najgorszych

Jak powszechnie wiadomo, współcześni studenci to najgorszego sortu ścierwo. Jeśli jesteś leniwym pasożytem, bezmózgim lewackim śmieciem bez pomysłu na własną przyszłość - idziesz na studia. I w czasie gdy leżysz na pleckach, w myślach układając już na zapas argumenty, dlaczego nie możesz znaleźć pracy i jak bardzo krzywdzi cię państwo, wszyscy inni nieustannie chodzą na szkolenia, sami uczą się jak naprawić samochód, inwestować na giełdzie, wypromować markę danego produktu, a w wolnych chwilach zdobywają jeszcze sprawności harcerskie, bo nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie się przekwalifikować i co wtedy będzie potrzebne do podjęcia nowej pracy.

W skrócie: wszyscy robią wszystko, tylko ty się opierdalasz.

To nic, bo jak się okazuje, te leniwe studenckie szmaty nawet jak już się za coś zabierają, to źle. Wolontariat? Działalność w organizacjach studenckich? Ech, sił brak na to, jak te lesery marnują czas na bzdury (tu znajduje się artykuł na ten temat, oczywiście gdzie znowu narzeka się, jacy ci studenci beznadziejni).

A rozmowa kwalifikacyjna? Co się dzieje, gdy już taki studencina trafi na poważną rozmowę o pracę? Łolaboga! Co za dramat! Nic, nic nie potrafią te studenciaki! Nic ich na tych studiach nie nauczyli, a sami byli zbyt leniwi, by zdobyć niezbędną w tym fachu wiedzę!

Więc zapytam się raz jeszcze: gdzie niby do ciężkiej kurwy mieli ją nabyć? Na stażach? To ciekawe, bo sam jakiś czas temu czytałem opinię, że współcześni młodzi ludzie nie potrafią się usamodzielnić, bo zamiast do porządnej roboty non-stop łażą na bezpłatne staże. To może jednak warto chodzić na szkolenia? Ano pewnie warto, tylko problem polega na tym, że za coś takiego trzeba solidnie zabulić pieniądze, na co nie każdego stać.  

Nie masz czasu ani środków na zainwestowanie w świeżego pracownika, takiego prosto po studiach, który dopiero dzięki tobie nabędzie odpowiednie umiejętności? Cóż, w takim razie po prostu zignoruj jego CV. Proste, nie? Odnoszę bowiem wrażenie, że wielu rekruterów celowo zaprasza studentów tylko po to, by móc później na różnych forach internetowych rozwodzić się, jaka ta młodzież durna, kiedyś to na studiach uczyli prawdziwego życia, nie to, co teraz.  

Młodzi podstawą udanych plonów

W ten właśnie sposób Polska stała się krajem, gdzie młodzi nadają się tylko do tego, by użyźniać nimi glebę, zaś reszta obywateli ze spokojem może zarówno zajmować się budową promów kosmicznych, zarządzania firmą, jak i robić w branży budowlanej.

I tylko chyba ja obracam się wśród samych nieudaczników, bo jakoś nie widzę tego tabunu genialnych samouków, których jedynym problemem jest to, jak by tu bez szwanku dla zdrowia ograniczyć dodatkowo sen, by mieć jeszcze więcej czasu na dalsze podnoszenie własnych kwalifikacji.   

Powtórzę pierwsze zdanie z tego wpisu: siedzenie na tyłku i czekanie na cud określiłbym jako niezbyt trafną strategię życiową. Jednak wkurza mnie niesamowicie mądrzenie się wielu osób, które wpierw zwracają swoim mniej doświadczonym kolegom uwagę, iż życie to nie bajka, by zaraz później dodać, że tak właściwie to wszystko jest banalnie proste, tylko nam - młodym - nie chce się starać.   

Trzeba się pogodzić z tym, że młodzi jak zwykle pełnią rolę tych złych, co to nic nie potrafią. Nie posiadają żadnych praktycznych umiejętności, nie chcą umierać za ojczyznę, nie głosują na tych, co trzeba, w ogóle są beznadziejni. Może więc warto wesprzeć wielki program migracyjni, dzięki któremu wykurzyłoby się tych pasożytów do innego kraju? Skoro bowiem wcześniejsze pokolenia są takie wspaniałe, warto by było zdjąć z ich pleców ten niewątpliwy ciężar?

O, wtedy Polska z całą pewnością świeciłaby pełnym blaskiem.

Zwykły Człowiek

wtorek, 21 października 2014

Chroniąc polskie kozy



Wedle popularnego przysłowia wystarczy dać komuś palec, by ten zaraz chciał odrąbać nam całą rękę. Najbardziej znanym obecnie przykładem tego typu rozumowania jest twierdzenie, iż gdyby dzisiaj zalegalizować małżeństwa homoseksualne, to w niedalekiej przyszłości geje i lesbijki zechcą zyskać prawo do adoptowania dzieci. W jeszcze dalszej perspektywie pedofile będą dążyć do swobodnego chędożenia dwunastolatków, zoofile zaczną siać postrach w lasach i na farmach, a zanim czyjeś zwłoki spoczną w grobie lub zostaną spalone, wpierw trafią w łapska lokalnej siatki nekrofilów. Całe to straszenie dowodzi jednego: zwykłych ludzi ma się za kompletnych idiotów, którym - przy odpowiednim i konsekwentnym urabianiu - można wcisnąć każdy, nawet najbardziej radykalny i bzdurny postulat.

Złote, mityczne "kiedyś", jak zawsze trzyma się mocno w retoryce co niektórych publicystów. Tydzień temu w "Do rzeczy" mogliśmy przeczytać:

"Jeszcze 20 lat temu, kiedy ktoś słyszał o związkach osób tej samej płci, pukał się w głowę. Po 10 latach usłyszałem, że państwo powinno zalegalizować takie związki, jeśli nie prowadzi to do zgody na adopcję dzieci przez pary jednopłciowe. Dziś część mediów na czele z "Gazetą Wyborczą", prowadzi kampanię propagandową, która ma przekonać ogół o zaletach adopcji dzieci przez homoseksualistów. Jutro pojawi się projekt legalizacji związków transgatunkowych, polimorficznych, poligamicznych itp., itd.[1]"         

W skrócie: coraz bardziej ulegamy złym siłom rozpadu, oddajemy im kolejne przyczółki. Trudno jednak uznać, iż te wspomniane 20 lat temu wszystko było cacy. W poszukiwaniu nieskalanej grzech Polski warto więc zadać sobie kilka pytań, które pomogą nam odzyskać utraconą cnotę.

Raj utracony  

Kiedy mieliśmy do czynienia z tym złotym czasem, gdy Polska żyła według niezmiennych praw boskich, w pełni przestrzegając praw wynikających z samej natury? I jakie właściwie były to prawa? Ważnym punktem byłoby także wskazanie, jak wyglądał pierwszy zgniły kompromis, odstępstwo, które zapoczątkowało marsz ku ciemności, złu i akceptowania niecnych homoseksualnych praktyk?

Ja rozumiem, że argumentami typu "a sto lat temu kobiety nie miały prawa głosu" możemy przerzucać się w nieskończoność. Jednak naprawdę chciałbym poznać ten zespół praw i obowiązków obywatela, który powinien być nienaruszalny i nie poddawany żadnym dyskusjom. Czy prawny zakaz rozwodów wchodzi w ich zakres? A jeśli nie, to dlaczego? Dlaczego rozwody miałyby być mniej szkodliwe dla dobra społeczeństwa niż małżeństwa homoseksualne? Skoro prawne umożliwienie zawierania związków małżeńskich osób tej samej płci uznaje się również za formę ich promocji, to zgodę na rozwód również można potraktować w ten sposób.

A zdradzanie małżonka? A życie na kocią łapę? Czy to również są zgniłe kompromisy, które pomału doprowadzają do upadku naszej cywilizacji? Czy w takim wypadku nie należałoby otwarcie nawoływać do penalizacji tych niecnych praktyk?

Stosując argument o stopniowym urabianiu polskiego społeczeństwa, przeciwnicy "postępu" nie dostrzegają, iż ich sposób rozumowania narzuca następujący wybór: albo jest się za rządami twardej ręki, gdzie społeczeństwo trzyma się za pysk i jakiekolwiek ustępstwo od doktryny należy traktować w kategoriach zdrady, albo człowiek godzi się na powolny upadek świata w otchłań mroku i pedalstwa.     

I znowu, jeśli tak faktycznie to wygląda, to raz jeszcze zapytam: jak wygląda ten idealny, złem nieskażony model od którego odeszliśmy?

Prawdziwa cnota nie lubi regulacji

Najciekawsze w tym wszystkim jest jednak to, iż twarda obrona rzekomo tradycyjnych wartości może być doskonale wykorzystana do promocji dzikiego kapitalizmu w jego najbardziej brutalnej postaci. Jeśli bowiem założymy, że ogłupieni ludzie z czasem pozwolą sobie wcisnąć wszystko, to dlaczego nie miałoby to się odnosić również do regulacji rynkowych? W ten sposób drobna pomoc państwowa, taka jak np. finansowe wsparcie samotnych matek, równie dobrze powinna być traktowana jako pierwszy krok w stronę komunizmu i gospodarki centralnie sterowanej.   

W obu tych przypadkach mamy do czynienia z niewiarą w ludzką inteligencję. Neoliberałowie uznają innych za idiotów, którzy albo tworzą głupie prawo, albo popierają wyłącznie bzdurne postulaty. Wszystko w myśl zasady, iż każda interwencja w rynek musi być czymś złym. Jednocześnie nie przeszkadza im to głosić, iż zniesienie wszelkich regulacji to hołd wobec mądrych obywateli, którzy sami sobie z tym wszystkim poradzą. Pomińmy milczeniem fakt, iż pan Janusz Korwin-Mikke wielokrotnie powtarzał, że tylko ok. 10-15% Polaków jest w stanie zrozumieć jego program (w domyśle: reszta to kretyni), lub też to, iż w demokracji rządzi większość, w której składzie jak powszechnie wiadomo znajdują się przede wszystkim ograniczeni prostaczkowie itd.

To samo tyczy się obrońców świętego starego porządku: traktują społeczeństwo jak ogłupiałą masę, której za dziesięć, dwadzieścia lat ktoś wmówi, że seks z sześciolatkiem to nic złego.

No tak, ale przecież te małżeństwa homoseksualne to próbują lewaki forsować, nie?

A może po prostu - o zgrozo - coraz więcej osób zaczyna dostrzegać, że w sumie ślub między osobami tej samej płci to... nic złego? Ani takich związków nie popierają, ani też nie mają nic przeciwko, są im najzwyczajniej w świecie kompletnie obojętne? Zaczęli analizować, dokładnie rozważać argumenty za i przeciw i doszli do wniosku, iż właściwie nikt im nigdy nie wytłumaczył, dlaczego właściwie tak zmienione prawo miałoby doprowadzić do upadku naszego państwa i europejskiej cywilizacji? Skoro więc małżeństwa gejów i lesbijek nikomu nie szkodzą, to czemu występować przeciwko nim?



Ale co ja tam wiem, może to wszystko to faktycznie misterny plan, którego ostatecznym celem jest możliwość legalnego dymania takiej ilości kóz, jakiej się tylko wymarzy?

Zwykły Człowiek
 




[1] http://lisicki.dorzeczy.pl/id,4483/Kiedy-nadejdzie-odwet-natury.html